Roman.Graczyk Roman.Graczyk
2086
BLOG

Rozdział drugi. Powstrzymywanie "Tygodnika" - odcinek trzeci.

Roman.Graczyk Roman.Graczyk Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 18

 

W PRL-u nie obowiązywał system zgłoszeniowy, jaki przystoi demokracji, gdzie każdy, kto ma ochotę i go na to stać, może założyć gazetę. Tu obowiązywał system koncesyjny: władza mogła się zgodzić, ale nie musiała, na wydawanie takiej czy innej gazety, mogła też w każdej chwili koncesję odebrać. Najczęstszą przyczyną cofnięcia koncesji bywała nieprawomyślność polityczna, co w odpowiedni sposób dyscyplinowało wydawców. Nakłady gazet nie wynikały z ich sprzedaży, ale były kształtowane przez władzę po uważaniu: temu dać więcej, tamtemu mniej. Nie trzeba tłumaczyć, że więcej dawano tym, którzy gorliwiej wcielali w życie zalecenia marksistowskiej doktryny. Od władzy też, a nie od możliwości finansowych wydawcy, zależało, jaką ilością papieru będzie dysponował. Często zatem bywało tak, że papieru brakowało na założony nakład i objętość. Nie chcąc i nie mogąc (zobowiązania wobec prenumeratorów) zmniejszać nakładu, redakcje były w takich sytuacjach zmuszone do zmniejszania objętości – kilkakrotnie taka konieczność przytrafiła się „Tygodnikowi”. Tadeusz Nowak, wieloletni dyrektor SIW „Znak” nieraz naciskał na redaktorów „Tygodnika”, aby miarkowali swoją linię polityczną, bo od tego zależy pomyślność finansowa, a w końcu i przetrwanie całego przedsięwzięcia. Pomijając fakt, że Nowak był długoletnim agentem Bezpieki, w tej sprawie zachowywał się tak, jak się zachowywał każdy dyrektor przedsiębiorstwa prasowego, bo system wymuszał tego rodzaju uległość. Wydawnictwa książkowe musiały przedkładać swe plany wydawnicze do uprzedniej akceptacji. Władza (w latach 80. było to Ministerstwo Kultury) mogła zgodę dać, ale mogła jej też odmówić. Zgoda lub jej brak mogła być elementem jakiegoś układu: my wam to, wy nam tamto. Wydawnictwo Znak miało z tym nieustanne kłopoty. Jest oczywiste, że wydawnictwa nie tak nieprawomyślne miały mniejsze kłopoty, a zatem lepiej prosperowały jako przedsiębiorstwa: oferowały wyższe płace, wyższe honoraria etc. Opłacało się być posłusznym.

Dopiero na końcu procesu wydawniczego ustawiona była cenzura. Skutkiem systemu cenzury prewencyjnej jest – o czym się zbyt łatwo zapomina – nie tylko (i nie głównie) konfiskowanie nieprawomyślnych tekstów lub ich fragmentów. Dalece ważniejszym jego skutkiem jest wyprzedzające dostosowywanie się redakcji i autorów do aktualnej linii cenzorskich zakazów. Także „Tygodnik”, mimo że był niekwestionowanym rekordzistą w zakresie ilości konfiskat, prowadził racjonalną – z tego punktu widzenia – politykę redakcyjną i w zasadzie nie przedkładał do kontroli tekstów ewidentnie niecenzuralnych[1]. Cenzura prewencyjna jest narzędziem znacznie bardziej dolegliwym i – powiedzmy otwarcie – demoralizującym niż istniejąca w Polsce przed 1939 r. cenzura następcza. W systemie cenzury następczej usuwanie nieprawomyślnych treści następuje dopiero w druku, stąd charakterystyczne białe plamy w miejscu usuniętych fragmentów (lub całych tekstów). Ale nie ma tu miejsca na negocjowanie kształtu użytych sformułowań. Autor pisze –redakcja drukuje – cenzura kreśli. Tak to w przybliżeniu wygląda. Natomiast w systemie cenzury prewencyjnej decyzje zapadają przed drukiem, co daje pole do negocjacji, ale i do nacisków na redakcję. W tym systemie nie ma miejsca na politykę redakcyjną uprawianą rygorystycznie pod sztandarem „akceptujemy tylko cenzurę negatywną”. Gdy się bowiem podejmuje negocjacje z cenzorami, to praktycznie nie ma możliwości, żeby pozostać całkowicie głuchym na ich sugestie. „Napiszcie to, a wtedy my wam puścimy tamto” – mówi cenzor. W takiej sytuacji redaktor ma małe szanse nie zgodzić się jakiekolwiek sugestie cenzury.

„Tygodnik” wyróżniał się na tle ogromnej większości prasy swoim stosunkiem do cenzury, ale nie powiedziałbym już dzisiaj, że godził się tylko na cenzurę negatywną[2]. Godził się także na cenzurę pozytywną, bo w tym systemie to było nieuniknione. Różnica polegała na głębokości tych ustępstw. „TP” godził się na zastąpienie słowa czy wyrażenia słowem lub wyrażeniem bliskoznacznym, mniej kłopotliwym dla władzy. Inne pisma godziły się na znacznie więcej. W przypadku „Tygodnika” (także miesięcznika „Znak” i książek Wydawnictwa Znak) udawało się – mimo ustępstw – zachować własną pozycję polityczną i ideową, w przypadku ogromnej większości prasy udawało się to gorzej albo wcale.

Cenzura zmieniała się tak, jak się zmieniała polityka Partii: raz było wolno mniej, raz więcej[3]. I chociaż ogólna ewolucja PRL-u polegała na liberalizacji, to bywały też przecież okresy zaostrzenia kursu. Ważnym osiągnięciem „Solidarności” było wymuszenie uchwalenia ustawy o cenzurze w roku 1981. Odtąd cenzura poddana została regułom prawa, podczas gdy poprzednio działała całkowicie arbitralnie. Ustawa wprowadzała trzy ważne ograniczenia dla tej arbitralności. Po pierwsze, ustanawiała zamknięty katalog przyczyn, dla których teksty podlegały konfiskacie. Teoretycznie urzędom cenzorskim nie wolno było kreślić tekstów z powodów innych niż wymienione w ustawie. Po drugie, odtąd wolno się było redakcjom odwoływać od decyzji cenzury: najpierw od decyzji Okręgowego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk do Głównego Urzędu, następnie zaś do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Po trzecie, odtąd wolno było redakcjom zaznaczać fakt ingerencji cenzorskiej z podaniem jej podstawy prawnej. To było – jak na warunki realnego socjalizmu – bardzo dużo.

Kilka miesięcy po uchwaleniu tej ustawy ogłoszono stan wojenny i pośród innych ograniczeń wolności znalazło się też zaostrzenie prawa o cenzurze, wprowadzone dekretem o stanie wojennym. Odtąd przez pewien czas w obrocie prawnym funkcjonowały równolegle ustawa o cenzurze i stosowne przepisy rzeczonego dekretu. Potem, po formalnym zniesieniu stanu wojennego, ustawę znowelizowano, ograniczając zakres wolności słowa. Tym niemniej był to ciągle pewien oręż w walce o niezależność – naturalnie tylko dla tych, którzy chcieli walczyć. Wydaje się, że większym wtedy problemem niż legislacyjne ograniczenia było notoryczne sabotowanie ustawy przez urzędy cenzorskie i wymuszanie akceptacji ingerencji wprost szantażem. Szantażem wymuszono też wtedy na „Tygodniku” przyjęcie prawem kaduka zasady, że wolno zaznaczyć w jednym tekście nie więcej niż 4 ingerencje, choćby faktycznie było ich znacznie więcej. Ciekawym przyczynkiem do analiz natury PRL-u jest spostrzeżenie, że pod rządami tego samego prawa (mowa o ustawie o cenzurze znowelizowanej w 1983 r.) faktyczna polityka cenzorska była raz taka, raz diametralnie inna. Najpierw konsekwentnie się zaostrzała, by potem, pod wpływem pieriestrojki w ZSRR zacząć się liberalizować i osiągnąć w połowie roku 1989 r. pułap bardziej liberalny, niż to było w pamiętnym roku 1981. To pokazuje stosunek komunistów do prawa: zaiste leninowski.

Powyższe uwagi ilustrują tło, na którym dopiero wkraczał do akcji, jeśli to było potrzebne, aparat przymusu. Najkrócej mówiąc, Polska Ludowa to był system permanentnego prania mózgów, system przymuszający wszystkich, w większym czy mniejszym stopniu, do udziału w ideologicznym kłamstwie. Przemoc państwa, w tym działania Służby Bezpieczeństwa wobec niepokornych, była więc radykalnie ułatwiona na tak przygotowanym gruncie.             

 



[1] To się zmieniło w latach 80., kiedy dosyć często zdarzało się redakcji posyłać do cenzury teksty, o których wiedziała, że z pewnością zostaną skonfiskowane. Były dwa powody takiego postępowania. Pierwszy: żeby w „TP” pojawiło się nazwisko autora i informacja, że skonfiskowano mu artykuł. Drugi: niekiedy z premedytacją przepuszczano przez cenzurę teksty, które następnie trafiały do periodyków podziemnych lub emigracyjnych z adnotacją „artykuł skonfiskowany przez cenzurę w <<Tygodniku Powszechnym>>, drukujemy bez wiedzy i zgody autora” – co zwykle nie było prawdą. To przykład świadomej współpracy „TP” z podziemiem wydawniczym i z wydawnictwami emigracyjnymi. 

[2] Tezą mojego tekstu o cenzurze z 1990 r. jest, że „TP” godził się na cenzurę pozytywną tylko w okresie największego nasilenia represji stalinowskich. Zob.: Roman Graczyk, Cenzura w kilku odsłonach, Tygodnik Powszechny, 4 lutego 1990 

[3] Przykłady ingerencji cenzorskich w „Tygodniku” w latach 1958 1960: Janina Hera, Skreślono, zdjęto, wstrzymano, Tygodnik Powszechny, 23 lipca 1995

 

ostatnio także badaniem najnowszej historii Polski

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura